„A ja myślałem, że to będzie blog o twoich podróżach, albo o muzyce, albo o kinie, albo o fotografii, albo o gotowaniu, albo o…”
No, tak. Tak naprawdę to miał być zupełnie inny wpis, o wierzbach niepłaczących i dlaczego od miesiąca, każdego dnia rano schodzę zobaczyć, co się z nimi dzieje. Chyba jednak nie ucieknę od wyjaśnienia, dlaczego właśnie slowlife. Początkowo wydawało mi się to zbędne, bo to przecież oczywiste – przecież tak właśnie żyję! I taki sposób życia zmienił całkowicie mój sposób patrzenia na świat. A ponieważ bardzo mi z tym dobrze, to dlaczego nie podzielić się z innymi?
No, dobrze, przyznaję, nie jestem mądrością wcieloną, żadnym guru ani I Ching. Żyłam w biegu przez wiele lat, opanowałam wiele skautowskich umiejętności, w tym sztukę perfekcyjnego makijażu samochodowego czy symultanicznej obsługi odkurzacza, laptopa, suszarki i chochli. Oznaki, że mam już tego dosyć pojawiały się niespodziewanie.
Nagle wróciła do mnie dawno zapomniana fascynacja wszystkim, co azjatyckie, spokojne, wyciszone, oderwane od moich codziennych zajęć. Podczas podróży na Wschód z zazdrością patrzyłam na ludzi, którzy robią pranie na chodniku, zupełnie się przy tym nie spiesząc. Zazdrościłam ludziom żyjącym w oszałamiających krajobrazach, za widok których ja musiałam słono zapłacić, a które i tak w pośpiechu oglądałam, głównie przez wizjer aparatu.
Pierwszy zbuntował się organizm. Tuż przed precyzyjnie zaplanowanym wyjazdem na narty strzelił mi kręgosłup. Pstryk, chrup, dwa tygodnie bezruchu i płaczu, no bo jak to, „przecież mam tyle ważnych spraw, tyle planów, nie da się tego odwołać!”. No i najważniejsze – miałam plany. W końcu i tak oczywiście pojechałam, trochę sztywno, bez wdzięku, ale jeździłam. Bo taki był plan.
A potem permanentne poczucie zmęczenia, znudzenia, stagnacji. Pojawiły się pytania „dlaczego nie czuję się spełniona, systematycznie realizując swoje kolejne i kolejne marzenia?”. Odpowiedzi wtedy jeszcze nie znałam, a może, podświadomie, nie chciałam znać, bojąc się zmian?
W końcu gruchnęło, huknęło, furnęło, zadymiło się. Świat budowany mozolnie od lat rozpadł się na kawałeczki, a ja z tego dymu wyszłam mocno pokiereszowana, najzwyczajniej przestraszona, z poczuciem wielkiej niepewności, co będzie dalej. I w takich okolicznościach największym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że… przede wszystkim szczęśliwa.
To całkowicie irracjonalne poczucie było zupełnie niespodziewane. Zupełnie jakbym wróciła do czasów dzieciństwa, kiedy wszystko przede mną, a nie za mną. I najważniejsze, że tak już zostało.
W nagłym odruchu sprzedałam lub rozdałam „wieczorową” zawartość szafy, sporo markowych torebek (i to nie jest tak, że zupełnie nie żałuję, no bo jednak…, ale było, minęło, niech służy tym, co się bardziej cieszą). Kupiłam pompkę do roweru, „babski” korkociąg i kurtkę na każdą pogodę do wędrowania. I tak sobie wędruję z dnia na dzień, czasem daleko, czasem blisko, a czasem tylko w wyobraźni. Odkryłam to, co już przede mną odkryło wielu innych, że poczucie szczęścia to coś, co jest we mnie, tylko wymaga uważnego spojrzenia i starannego pielęgnowania, tak jak te wspomniane wierzby, o których będzie następnym razem.
A może ktoś z was dziś też zdmuchiwał dmuchawce? Ten był przed moim domem.
foto: natunaturally