Jam session – spiralna filozofia życia

Tym razem nie o dżemach, chociaż takie jesienne „dżem session” też bardzo lubię, zwłaszcza jako formę medytacji w słodkich oparach owocowo-korzennych. Tym razem o prawdziwie wytrawnym smaku jazzowych dźwięków w najlepszych wykonaniach, ale żadna tam recenzja, bo te można sobie znaleźć na dedykowanych portalach. U mnie kilka przemyśleń w duchu slow :).

Mam ogromne szczęście mieszkać w miejscu, w którym od lat odbywa się tak magiczny festiwal, jakim jest Jazz nad Odrą. Bywają edycje lepsze i gorsze, ale dla mnie akurat nie ma to wielkiego znaczenia. Powstają również inne festiwale, które przyciągają gwiazdy, niekiedy większego formatu, ale i tak to nie to. Ten jeden tydzień, w którym można słuchać jazzu w zasadzie od południa do późnej nocy ma swoją moc, być może dzięki zawsze obowiązującej zasadzie, że nocne sesje klubowe są dostępne dla wszystkich i nigdy nie wiadomo, co się wydarzy i kto z kim zagra. A być może dzięki temu, że na te kilka dni można zapomnieć o zwykłym rytmie życia. Przede wszystkim chyba jednak dzięki temu, że ci wielcy i uznani przeplatają się z młodymi i świeżymi. I wszystko się pięknie łączy.

Zastanawiam się, dlaczego jazz tak mnie wciąga, z upływem lat coraz bardziej i bardziej. I chyba właśnie odkryłam.

Jazz improwizowany, a tylko taki lubię, zaczyna się od skromnej frazy, potem odpływa pozornie w innym kierunku, dryfuje, zanika, kombinuje, kręci, czasem złapie jakiś dysonans, świdrującą nutę, jak nagły ból zęba, żeby nagle powrócić niespodziewanie do początkowych dźwięków, ale już we wzbogaconej wersji. Jak tramp obieżyświat powracający na znajomą ulicę. Czegoś się nauczył, coś przeżył, dodał nowe nuty i powraca, zostaje na chwilę. Przypomina o sobie, że za tym tęsknimy, powtarza się, koi tęsknotę, a potem… znowu niepokoi, ucieka, zmienia się, odpływa, zapomina o tym, co było na początku. I po to tylko, żeby po chwili powrócić do korzeni, do punktu wyjścia, wzbogacony o towarzystwo nowych brzmień. Pełniejszy, bardziej rozbudowany, bogatszy w doświadczenia.

 Tradycyjne, dobrze skomponowane utwory zmierzają od punktu A do B – zmierzają do celu – mają plan. Czasem bardzo dobry plan i chwała im za to. A jazz się temu wymyka, ucieka, mimo że trzyma się wyznaczonego kierunku, czasem mniej, a czasem bardziej i nie zawsze to widać na pierwszy rzut oka.

Zupełnie jak w życiu. Jedni wolą realizować cele, pokonywać kolejne etapy, zmierzać ku czemuś. A inni płyną tu i teraz, czasem wracając do korzeni, a czasem o nich pozornie zapominając, ale cieszą się, jak życie toczy się spiralnie, czasem zawracając do znajomego portu. Nie muszę chyba wyjaśniać, która droga jest mi bliższa. Jeżeli ktoś czeka na osiągnięcie celu i kulminację, nigdy nie pokocha jazzu, a w połowie jam session prawdopodobnie uśnie z nudów.  Jeśli ktoś owija się życiem jak kokonem coraz bogatszych przeżyć, a cykl powtarzających się zdarzeń nieustannie go zadziwia od jazzu nie ucieknie, prędzej czy później cały ten jazz go dopadnie :).

Spread the love