Samsara z Bondem w tle

Wiem, że to tydzień superszpiegów, superzabawek i superkobiet. Bond jest szybki, Bond jest zły, Bond wyskakuje z zegarka, Bond pożyczy ci telefon. Bond zamawiając coca-colę potrafi wywołać konflikt na skalę światową. No cóż, taki jego urok. Nie widziałam, to się nie wypowiem, choć to chyba nie jest regułą we współczesnym świecie : ).

A w tym samym czasie weszła na ekrany długo oczekiwana, superpowolna, refleksyjna „Samsara”.

Samsara to w buddyzmie nieustanna wędrówka. Cykl życia i śmierci. Wędrówka przez nas samych, przez świat, a w filmie Frickiego przez pozornie chaotyczne, przeplatające się obrazy, które tworzą jednak bardzo spójną całość, nieuchronnie zataczając koło. Film rozpoczyna swoją opowieść w Tybecie i w Tybecie ją kończy.

A właściwie to nie film – to medytacja. Medytacja na smutno, ale też medytacja życzliwa ludziom, których podstawowe instynkty są wszędzie takie same. Spokój natury, pierwotności w zestawieniu z chaosem i zagubieniem cywilizacji. Niby nic odkrywczego, chwila prostej refleksji, ale warto. Co innego wiedzieć, a co innego poczuć. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że pojawiają się również zaskakujące zestawienia, których nie zdradzę, żeby nie psuć przyjemności tym, co jeszcze nie widzieli.

Po 20 latach od kultowej „Baraki”, Fricke wrócił z filmem bardziej oskarżającym, bardziej refleksyjnym. Co myśmy zrobili z tym światem? Kolejny film bez słów, kolejny kalejdoskop obrazów. Ludzie, miejsca, no i te oczy. Patrzą na widza ze smutkiem, z wyrzutem, z obojętnością, z wiedzą, z mądrością, a czasem z pustką.

Można oglądać ten film refleksyjnie, ale można też dla samej przyjemności obrazu i dźwięku. Muzyka i obrazy to czysta poezja. Pięć lat spędzonych w dwudziestu pięciu krajach, na pięciu kontynentach. Taśma 70 mm, cudowna, magnetyczna, lekko etniczna muzyka Lisy Gerrard z Dead Can Dance. Samsarę warto zobaczyć w jakimś spokojnym kinie bez mlaskaczy, najlepiej późno, przed snem, bo te obrazy pozostają w głowie jak najlepsza usypianka.

 ps. Nie to, żebym nie lubiła Bonda. Pewnie, że w końcu zobaczę, co znowu narozrabiał. Na razie, z tego co wiem, to świat ponownie uratowany, więc śpię spokojnie. Trochę tęsknię za konwencją romantycznego szpiega, ale widocznie jakie czasy taki Bond… A coś czuję, że Samsara, uczta powolności, zniknie z kin szybciutko…

Spread the love