Mam maleńki ogródek. Wielkości chustki do nosa. Nie bardzo się nim zajmuję, chociaż czasem w szalonym zrywie zaczynam dosadzać kolejne sadzonki, bez składu i ładu. A potem o nich zapominam, chociaż bardzo mnie cieszy gdy te, które dzielnie przetrwają moje zapominalstwo jednak przebiją się, przetrwają i poradzą sobie wbrew wszelkim przeciwnościom losu. To znaczy, że są uparte. Trochę jak ja.
Najbardziej lubię drzewa, ale z racji braku miejsca nie powinnam już więcej żadnych sadzić. Pamiętam przestrogę Małego Księcia o baobabach. Bardzo szkoda. No, chyba że małe, malusieńkie.
Przechodziłam niedawno koło sklepu, wielkiego marketu budowlanego. I nagle dostrzegłam uschnięte drzewka. Stumilowy las zasuszonych niewielkich drzewek w doniczkach. Promocja, wyprzedaż, smutna okazja. To były wierzby, ale nie płaczące tylko te, którym gałęzie rosną dziarsko do góry. Wierzby niepłaczące. Nie żadne beksy, beks bym nie chciała. Tak sobie stały i straszyły całkowicie uschniętymi kikutami. Leśne kaleki. Zrobiło mi się ich żal, brzydkich, niechcianych… Czy ktoś je weźmie? Pewnie nikt o zdrowych zmysłach. Kupiłam trzy i zasadziłam w ogródku suche brzydactwa, żeby im nie było przykro. Ale nie zaczęłam o nie dbać. Nie widziałam sensu.
I nagle, po fali upałów, niebo się rozpłakało. No jak to? Przecież miały być niepłaczące? Trzy dni ulew, oberwanie chmury, grad. Ciemno i szaro od rana do nocy.
W końcu zaświeciło słońce i niespodziewanie dostrzegłam go. Jeden samotny, zielony listek na wierzbie. A więc po to był ten deszcz, żebym zrozumiała, że jest w nich życie! Że jednak warto!
Od tego pierwszego żywego listka zaczęło mi na nich zależeć. Rosną, rozmawiam z nimi, opowiadam najskrytsze tajemnice, uspokajam muzyką. Najczęściej słuchają Martiny Topley-Bird i chyba ją polubiły. Raz jest z nimi lepiej, raz gorzej. Nie są zbyt piękne, ale nagle stały się ważne. Wymagały wysiłku. Zdrowe nie sprawiłyby mi tyle radości. Nie wymagałyby przywiązania.
Czasem ktoś mówi „jakie biedne, zmarnowane drzewka”. A ja wiem, że one przecież są już śliczne. Tyle przeszły i są coraz ładniejsze. Nie wyjaśniam, tylko się uśmiecham do siebie.
Znalazłam ukryty klucz do polubienia ogrodu. Zostać ratownikiem, psychologiem zieloności. Trochę na przekór i trochę pod prąd. Związać się, splątać po swojemu, niepowtarzalnie. Jak nigdzie indziej.