Kilka wrażeń z kraju, gdzie slow jest naturalne jak kształt pizzy

Urlop. Wyczekiwany, planowany, no kiedy w końcu, kiedy? Dla pracusiów bywa niespodziewaną traumą – nagle trzeba przestawić się na zupełnie inny tryb życia. I co tu robić – bez komputera, komórki, terminarza, gdy człowiek nagle okazuje się NIEPOTRZEBNY?

Na szczęście nie doświadczam już aż takiej traumy. Zastanawiałam się, dlaczego urlop nie wydaje mi się czymś tak drastycznie wyczekiwanym, nie jest wielką zmianą, choć poza domem lubię być bardzo. I wiem : ) Coraz częściej wiele wakacyjnych elementów po prostu przemycam na co dzień. Nie tylko podczas weekendów, właśnie często w środku tygodnia, zupełnie niespodziewanie, żeby nie żyć tylko od weekendu do weekendu, czy od urlopu do urlopu. Długie spacery, często późne i długie śniadania (no, taką mam pracę, że czasem mogę sobie na to pozwolić), nocne czytanie, weekendowe ucieczki za miasto, domowe spa, rytuały dla przyjemności, rower, rolki, joga w ogródku – kiedy tylko znajdę chwilkę dla siebie. No i nie bez znaczenia jest, że lubię swoją pracę, choć oczywiście czasem jest jej po prostu za dużo i chciałoby się doładować akumulatory.

Co ciekawe, tym razem podczas urlopu z największą uwagą przyglądałam się pracy właśnie. Pracy ludzi, którzy wykonują swoje proste zajęcia, a których podglądanie możliwe jest nawet prosto z ulicy. Oczywiście trzeba trochę wściubić nos w nie swoje sprawy, ale ja raczej nie mam z tym problemu :). Fascynowały mnie zajęcia, których technologia często nie zmieniła się od Średniowiecza.

Najłatwiej oczywiście zaglądnąć do otwartej kuchni lub piekarni. Produkcja drożdżowej focaccii, tradycyjnego pieczywa Ligurii, na bazie miejscowej oliwy z oliwek, w wersji podstawowej z grubą solą morską i rozmarynem, opiera się na przepisie nie zmienianym od czasów Średniowiecza. A jej smak nadal zachwyca, bo kluczem jest świeżość, zapach i brak sztucznych dodatków. Jak coś jest doskonałe, to po co to zmieniać? Oczywiście jest bardzo wiele odmian z przeróżnymi dodatkami – moim odkryciem była focaccia z karczochami – ale w największych ilościach sprzedaje się ta tradycyjna, najprostsza. I nikomu nie przyjdzie do głowy produkowanie jej z jakichś sztucznych mieszanek (no, może hipermarketom 🙂 po to, żeby była świeża przez kilka dni. Cykl dnia małych liguryjskich miasteczek rozpoczyna się od pracy wszechobecnych mikro-piekarni. Zaczynają wcześnie, żeby przygotować dla rozleniwionych, późno wstających Włochów, świeże, pachnące drożdżami lokalne wypieki do, oczywiście, przepysznej porannej kawy. I czego więcej potrzeba na dobry początek dnia?

Hmmm, wyjazdy w regiony nadmorskie zawsze kojarzą mi się z podglądaniem pracy na łodziach rybackich. Ludzie morza są z zupełnie innego świata – wolniejsi, spokojniejsi, zmęczeni wiatrem, małomówni. Patrzenie na rybaków wyciągających sieci zawsze mnie uspokajało. Dlaczego tym razem nie widziałam nigdzie rybaków? Wyjaśnieniem tej zagadki może być po prostu zbyt późne wstawanie, ale i tak mnie to zastanawia 🙂 Obfitość świeżych owoców morza i pysznych ryb, zwłaszcza miejscowych anchois, świadczyła o tym, że jednak gdzieś ta praca się toczy. No i wszechobecne łódki, „zaparkowane” nawet na balkonach i w ciasnych uliczkach. Szkoda, umknęło mi, choć nie kulinarnie :).

I pesto. W Portovenere, małym uroczym porcie wpisanym na listę dziedzictwa Unesco, przycupniętym tuż obok obleganego przez turystów, głównie z Ameryki i Japonii, regionu Cinque Terre, można wszędzie dostrzec małe „manufaktury” tradycyjnego, zielonego pesto. W głębi widać starszych członków rodziny, ucierających masę za pomocą prostych przyrządów, żadna tam technologia, a w okienku stoi młoda sprzedawczyni (marketing musi być) z rustykalnie opakowanymi słoiczkami smakołyku. I jak ono smakuje! Pierwszy raz jadłam pizzę z samym zielonym pesto i mozerellą, bez żadnych innych dodatków. Powinna nazywać się Pizzą Shreka – wygląda dosyć glutowato, ale smak jest nie do pobicia. I nie ma się co dziwić, bo to przecież sama prostota, a tajemnicą znowu są świeżutkie składniki – oliwa z ostatniego roku (w pierwszym roku oliwa jest wyraźnie ostra, potem łagodnieje), pachnąca bazylia, czosnek, orzeszki pinii i odpowiednio leżakowany parmezan, najlepiej 2-3 letni… Czy wiecie, że leżakujące sery, jak parmezan, we Włoszech przechowuje się w bankach sera? Niestety nie widziałam jeszcze takiego, ale jak tylko o tym usłyszałam to wiem, że kiedyś z pewnością się wybiorę do takiego banku. Pecunia non olet, ale sery…?

 

Powrót z urlopu też dla wielu jest traumą. Chociaż zawsze trudno mi wrócić do nadmiaru obowiązków, bo najzwyczajniej wydajność spada, a zawsze nagromadzą się dodatkowe zaległości… to jednak dzięki kilku sprytnym sposobom często udaje mi się osłodzić sobie ten czas.

W tym roku zorganizowałam nadmorską, wakacyjną łazienkę. To bardzo proste – zamiast mydelniczki – wielka, morska muszla, w szklanych naczyniach piasek i kamyki, pachnące świeczki i dużo patyków. A ponieważ po powrocie z Włoch zawsze przez kilka dni unikam kawy (tak jest po prostu lepiej – potem powoli zapominam, jaką konsystencję pianki miało najlepsze cappuccino na świecie), więc wymyśliłam coś w zamian, ale o tym następnym razem, bo to trochę inna historia, chociaż też zainspirowana przemyśleniami wyjazdowymi.

P1050319

 

Spread the love