Wiśniowy sad

Miałam ochotę napisać o małych manufakturach, ręcznej produkcji i moich ostatnich eksperymentach, które idą z każdym dniem coraz dalej, nie zawsze z pożądanym skutkiem, ale zawsze zabawnie. Zdarzyło się jednak tak, że pochłonęła mnie, ponownie, lektura “Wiśniowego sadu” Czechowa i dopóki nie skończę, nie ma mowy o pisaniu :).

Ten powrót do Czechowa, po latach zapomnienia, to oczywiście z powodu wiśni przerabianych na konfitury, lepki sok do herbaty i pestki do potworków-termoforków.

No, a te wiśnie to od babci M., która jest schorowana, starusieńka i w tym roku po raz pierwszy nie mogła zebrać owoców ze swojego jedynego, ale cudownie owocującego drzewa. Z tą babcią to było tak, że leżała w szpitalu i martwiła się okrutnie, co to będzie z wiśniami, bo to taka szkoda… I pozwoliła pozbierać nam na własny użytek, przepraszając za kłopot, jednak pod przysięgą, że z wiśni nie powstaną żadne niecne alkoholowe trunki.

No, trudno, przysięga rzecz święta, klątwy spleśniałych przetworów nie można lekceważyć, więc jedynie kropelka (lub dwie) porto do konfitur. Jednak to nawet babcia M. uznała za odstępstwo w pełni usprawiedliwione. I nawet zainteresowała się sprezentowanym słoiczkiem konfitur „Brain Damage”.

W osiem rąk oskubałyśmy drzewko do ostatniej wiśni. A potem wolno płynące godziny drylowania i plotek na huśtawce w ciepłe, lepkie, wiśniowe popołudnie. Lenistwo czy nie lenistwo? Pan Czechow podśmiewał się nad nami ukradkiem. On już wszystko wcześniej wiedział :).

„Bez próżnowania nie ma prawdziwego szczęścia” (A. Czechow).

Spread the love